Wczesnym rankiem wyruszam w nieznane. Nie mam jeszcze sprecyzowanej trasy. Byle przed siebie. Przejeżdżam przez Międzyzdroje i docieram do Świnoujścia. Przepływam promem na drugą stronę, na wyspę Uznam. Zrobiłem zakupy - konserwy, chleb, słodycze. Po kilku dniach słonecznej pogody konserwy były do wyrzucenia. W późniejszych wyprawach już nie kupowałem niczego na zapas. Zaopatrywałem się na bieżąco, najczęściej w supermarketach. Przekroczyłem przejście graniczne w Ahlbeku. Mijam Zirchow, Usedom i wreszcie opuszczam wyspę Uznam. Przejeżdżając przez most czuję "powiew świata". Postanawiam wtedy: pierwszy etap - Berlin. Przejeżdżam przez Anklam, Pasewalk, Prenzlau, i po 150 kilometrach rozkładam namiot gdzieś w lesie. Nie mogę tradycyjnie spać całą noc. Wokół odgłosy lasu, a ja nasłuchuję czy ktoś nie idzie.
Skoro świt rozpoczynam dalszą podróż. Na Berlin! To jest cel dzisiejszego dnia. Po 100 kilometrach wreszcie obrzeża miasta. Bez problemów dojeżdżam do centrum. Na Akexander Platz pytam się kilka osób o Bramę Brandenburską - Brandenburger Tor. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie wie gdzie to jest. Zrezygnowałem więc z odwiedzenia tego miejsca. Wyjechać z miasta już nie było tak łatwo. Postanowiłem, że tym razem nikogo nie będę pytał się o drogę, będę kierował się na południe, gdzieś w stronę lotniska Tempelhof. Świetna sprawa - jadę i nie wiem dokładnie dokąd. Zdarzyło mi się to potem jeszcze kilka razy, i przeważnie dojeżdżałem do celu. Zatrzymuję się na noc gdzieś na peryferiach miasta.
Po kilku kilometrach drogowskaz. Wreszcie wiem gdzie jestem. Mogłem spokojnie obrać kierunek. Könings Wusterhausen, Zossen, Luckenwalde, Jüteborg, Bad Liebenwerda, Elsterwerda - to kolejne miejscowości pozostawione za sobą.
Jadę dalej. Przez Großenheim docieram do Meißen (po polsku Miśnia). Opuszczając miasto muszę pokonać spory podjazd. Oczywiście nie podjeżdżam, tylko podchodzę. Tak zresztą robiłem zawsze. Mniej to kosztowało wysiłku. Zresztą po godzinach spędzonych na rowerze, chodzenie było przyjemnością. Na szczycie góry - niespodzianka. Koło drogi rosły czereśnie. Owoce prawie czarne, soczyste, rozpływały się w buzi. Najadłem się do syta i jeszcze nazrywałem na zapas. Rozpoczęły się górki. Zanim zatrzymałem się na nocleg minąłem jeszcze Nossen, Siebenlehn, Freiberg i Branderbisdorf.
Wreszcie następna decyzja: jadę do Pragi. Przez Marienberg docieram do przejścia granicznego. Kilka minut i jestem już w Czechach. Jaka różnica z Niemcami? Na pierwszy rzut oka, to inne słupki przy drodze i inne znaki drogowe. To zawsze zauważałem, przy wjeździe do innego kraju. Przejechałem przez Krimov, Chomutov, Postoloprty i dotarłem do Louny. Tutaj w małej kawiarence zjadłem kilka gałek lodów. Na moim zegarku było jeszcze sporo do godziny zamknięcia, więc siedziałem sobie w najlepsze. Patrzę - a tu już zamykają. Zdziwiony musiałem wyjść. Jadę więc dalej. Po pewnym czasie patrzę na zegarek - godzina ta sama. Tak na swojej skórze przetestowałem względność czasu.
Ruszam dalej. Przy drodze znowu czereśnie - tym razem żółte. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Trzeba przecież wykorzystać to, czym los mnie obdarzył. Przez Revnicov docieram do Pragi. Nie zabawiam tutaj długo. Jadę dalej. Mijam Jesenice, Benesov i Votice. Do późna w nocy nie mogę znaleźć miejca na postój - wszędzie otwarte tereny. Była piękna pogoda, gwieździste niebo. Patrząc w gwiazdy pomyślałem sobie - świecą one też nad Polską, widzą je moi bliscy. To było coś wspaniałego. Wreszcie znajduję kępę drzew i mogę zatrzymać się na nocleg. Z tego dnia pamiętam jeszcze "benzynowy" smak wody ze stacji bezynowej w Benesov. Jeżeli chodzi o wodę, to miałem dwie butelki plastikowe, w których woziłem tą bezcenną ciecz. Gdy się skończyła, to prosiłem o nią w różych miejscach - restauracjach, kawiarniach, sklepach. Tylko raz mi odmówiono - w Brukseli.
Nastepna decyzja: Jadę do Wiednia. Przez Tabor, Kardasova Recice i Jinrichuv Hradec docieram do granicy z Austrią. Szybko przekraczam granicę w Grametten. Jadę jeszcze kilka kilometrów i w pięknym lesie jodłowym rozbijam namiot.