Rowerem przez Europę (część 4)

Wyprawa Trzecia (1995 rok , 18 dni , 1930 km) - część II

Dzień ósmy (25.07 - wtorek) - 110km.

Wstaję o świcie w świetnym nastroju. Kierunek - Wiedeń. Szybko dojeżdżam do Heidenreichstein. Dalej Horn i pod wieczór Tulln, gdzie doznałem niezapomnianych wrażeń. Wjeżdżam do tego miasteczka i jakbym znalazł się w bajce. Wieczór, malownicze uliczki, stylowe lampy. Skwerek, mała fontanna, ławeczka na której siadam. Podziwiam to co widzę wokoło. Ale trzeba jechać dalej. W jakiejś miejscowości zrywam garść moreli, które zwisały nad chodnikiem. Jakie były smaczne. Długo nie mogę znaleźć miejsca na postój. Teren prawie górzysty. Na szczycie jednej z górek postanawiam znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Z wielkim trudem udaje mi się znaleźć skrawek w miarę równego miejsca. Zasypiam z myślą, że może w tym miejscu obozował Jan III Sobieski, a może Kara Mustafa ?


Dzień dziewiąty (26.07 - środa) - 90km.

Wiedeń na wyciągnięcie ręki. Jadę sobie, a tu zatrzymuje mnie policjant na motorze. Mówi, że to droga tylko dla samochodów. Znak widziałem, ale jakiś inny niż w Polsce. Przerzucam rower przez barierkę i jestem już na odpowiedniej drodze. Do centrum dojechałem szybko. Zatrzymałem się tutaj na chwilę podziwiając piękno wiedeńskiej starówki. Ale trzeba jechać dalej. Kierunek - Bratysława. Wstąpiłem jeszcze do banku żeby wymienić marki niemieckie na korony. Okazało się to niemożliwe. Za miastem znajduję znów drzewo morelowe rosnące przy drodze. Jest takie wysokie, że tylko mogę pozbierać owoce z ziemi. Pamiętam jak czekałem jeszcze na spadające morele. Po kilku kilometrach jazdy zauważyłem niepokojąca sprawę - pęknięcie tylnej obręczy koła. Ale jadę dalej. Mam inne wyjście? Schwechat, Bad Altenburg, Hainburg i już granica ze Słowacją. Jeszcze przed granicą wymieniam marki na korony. Wreszcie jestem na Słowacji. Kilkanaście minut i Bratysława. Co mnie zdziwiło? Ludzie przechodzą przez ulicę nie zwracając uwagi ani na pasy ani na światła, a policjanci stoją w pobliżu nie reagując na to. Postanawiam zająć się pękniętym kołem. Myślę, że wystarczy obwinąć go plastrem lekarskim. Apteki nie widzę w pobliżu, więc pytam się ludzi po niemiecku i po polsku - apotheke, apteka. Nie rozumieją. Wreszcie na migi udaje mi się "dogadać". Okazuje się, że apteka to po słowacku lekarna. Obwijam plastrem koło i jadę dalej. Kierunek - Węgry. Gdzieś za Bratysławą rozbijam się na noc w jakiś chaszczach.


Dzień dziesiąty (27.07 - czwartek) - 80km.

Wyjeżdżam wczesnym rankiem w stronę granicy z Węgrami. Po kilku minutach tylnie koło połamało się do końca. Trzeba wracać do Bratysławy. Niestety muszę iść na piechotę prowadząc rower. Znalazłem w mieście jakiś punkt naprawy rowerów. Kupiłem za 200 koron obręcz. Szprychy postanowiłem przełożyć ze starego koła. Brakujące kilka szprych właściciel zakładu podarował mi za darmo. Usiadłem sobie w kąciku i zabrałem się do pracy. Jakoś to wyszło, chociaż do ideału trochę zabrakło. Jednak jeżdżę na tym kole do dzisiejszego dnia. Trzeba było jeszcze załatać dziurę w dętce. Za szybko chciałem jechać, więc musiałem kleić jeszcze raz. Wreszcie po kilku godzinach jadę sobie. Jaka to przyjemność. Granicę węgierską przekroczyłem w Rajce. Już na Węgrzech zamieniłem kilka marek na forinty. W Mosonmagyarovar jadłem najlepszą w życiu zupę gulaszową, którą zamówiłem w restauracji na powietrzu. Kelner przyniósł ją nie w talerzu, ale w garczku zawieszonym na łańcuszkach. Poza tym duża ilość pieczywa. Zjadłem ze smakiem wszystko. W mieście tym spotkałem kolonię dzieci z Polski. Miło usłyszeć znów nasz język. Gdzie teraz jechać? Miałem chętkę na Budapeszt, ale mapa którą posiadałem nie obejmowała już tego terenu. Więc trzeba wjechać znów do Słowacji. Jechałem spokojnie do przejścia granicznego. Nagle wyskoczył wielki pies. Dałem takiego sprinta, że Lance Armstrong by mnie nie dogonił. Pies też nie miał szans. Chociaż widziałem że bardzo się stara, po kilkuset metrach odpuścił. Przekroczyłem granicę. Już w Słowacji zatrzymuje mnie policja. Pytają się gdzie jadę. Odpowiadam, że do Polski. Mimo połamanego koła przejechałem w tym dniu 80 kilometrów.

Dzień jedenasty (28.07 - piątek) - 70km.

Wreszcie wracam. Dunajska Streda, Sered i za Trnawą odpoczynek.

Dzień dwunasty (29.07 - sobota) - 140km.

Przejeżdżam przez Jablonicę i w w Holic przekraczam granicę z Czechami. W paszporcie dostałem dwie pieczątki - po stronie słowackiej i czeskiej. Hodonin, Straznice, Veseli, Uherske Hradiste - to miejscowości przez które przejeżdżałem zanim rozbiłem się na noc.

Dzień trzynasty (30.07 - niedziela) - 90km.

Przez Hulin i Prerow dojechałem do Ołomuńca. Wstąpiłem do jakiejś restauracyjki. Zamówiłem zupę po umiarkowanej cenie. Do tej zupy kelner wbił surowe jajko. Jakoś to zjadłem. Chciałem jeszcze coś kupić, ale nie mogłem wymienić pieniędzy. Wszystko było pozamykane. Sternbek, Unicov i za Mohelnicami odpoczynek.

Dzień czternasty (31.07 - poniedziałek) - 100km.

Przejeżdżam przez Zabreh i szybko zbliżam się do granicy z Polską. W Międzylesiu przekraczam granicę i po kilkunastu dniach jestem znowu w Polsce. Wspaniałe uczucie. W tym dniu mijam jeszcze Bystrzycę Kłodzką, Kłodzko i Ząbkowice Śląskie.

Dzień piętnasty (01.08 - wtorek) - 90km.

Teraz szybko do domu. Pieniędzy coraz mniej. Łagiewniki, Kąty Wrocławskie, Rakoszyce Środa Śląska i Prochowice.

Dzień szesnasty (02.08 - środa) - 110km.

Przez Lubin i Rudną dojeżdżam do Głogowa. Dalej kieruję się do Sławy. Fajna nazwa. Mijam Konotop i zostaję na noc przed Sulechowem. W jakiejś miejscowości zdarzyła mi się zabawna historia. Idę sobie chodnikiem. Nagle z mroków nocy słyszę głos - "dzień dobry". Zaskoczony odpowiedziałem też "dzień dobry", nie widząc nikogo.

Dzień siedemnasty (03.08 - czwartek) - 120km.

Sulechów, Świebodzin, Międzyrzecz, Skwierzyna, Gorzów Wielkopolski, Lipiany. Pieniędzy coraz mniej, a do domu jeszcze kawałek. Pod koniec dnia została mi ostatnia złotówka.


Dzień osiemnasty (04.08 - piątek) - 130km.

Pyrzyce, Stargard Szczeciński, Maszewo, Nowogard. Gdzieś zdobywam trochę ziemniaków i piekę je w ognisku. W Golczewie mam jeszcze na bułkę. To już końcówka wyprawy. Jeszcze Wolin i już ostatnie kilometry. Późno w nocy dobijam się do mieszkania. Otwiera uszczęśliwiona żona.

Napisał Jarek Kosoń

Wyprawa Czwarta - część I